w sumę to takie połączenie slashera o strachu na wróble z, powiedzmy, "dziećmi kukurydzy".
czy udane? średnio na jeża. tzn. dobre to to na pewno nie jest, ale powiedzmy, że "enjoyable enough" . początek był w porządku - było jedyne jakkolwiek (choć mało) krwawe zabójstwo. dalej gore brakuje, a ani klimatem ani suspensem nie nadrabia. ale jako tania rozrywka klasy b się jako tako sprawdza. lekko ciotowaty (sory za określenie) zespół rockowy (no niech już im będzie, że grają rocka) przyjeżdża autokarem/busem na farmę ojca wokalisty, w celi wzięcia udziały w pogrzebie jego ciotki. Oczywiście nasi bohaterowie okazują się bandą miejskich dupków, nie szanujących wsi, jej mieszańców, tradycji, ani nawet żałobnej sytuacji. nie mówiąc już o tym, że siebie nawzajem też średnio szanują. a czarny bohater ma nawet broń. hahaha wtf? zresztą nawet nie umie z niej korzystać.

wszystko to do bólu Amerykańskie, a szkoda, bo wolałbym obejrzeć horrorek osadzony w realiach RPA. w sumie to tyle. na farmie zaczyna dziać się terror. strach na wróble kosi ludzi, idzie też w ruch kombajn. A wszystko to związane z rytuałem zmarłego (czyżby?) dziadka wokalisty, który podlewał zborze ludzką krwią. nieźle, co?